Jerusalem Winner Marathon

Jerozolima święte miejsce trzech religii, labirynt ulic otoczony murami, ponad którymi wznoszą się kopuły meczetów i dachy kościołów. Taki obraz przedstawia Stare Miasto, kierunek wycieczek turystycznych, czy pielgrzymek. W XIX wieku, po latach stagnacji Jerozolima zaczęła rozrastać się poza mury obronne, dzięki czemu powstała nowoczesna część miasta. Oba oblicza Jerozolimy: stare i nowe będziecie mieli okazję podziwiać podczas maratonu.
Miasto położone jest na siedmiu wzgórzach, dlatego trasy zdecydowanie nie można zaliczyć to prostej.
Jerusalem.

Dzień przed maratonem organizatorzy zadbali o maratończyków serwując nam przepyszne makarony, sałatki, owoce, desery i soki podczas Pasta Pary, która przebiega w atmosferze ogólnej radości przed nadchodzącym wysiłkiem. Jestem pod wrażeniem i uzupełniam węglowodany.
Pasta Party.
Maraton, a także biegi towarzyszące, czyli półmaraton, 10 km oraz 5 km zaplanowano na piątek, ze względu na obchodzony przez Żydów Szabat.
Miasteczko biegaczy usytuowane zostało w Parku Sachera. Szatnie, depozyty (tych mogłoby być trochę więcej, co pozwoliłoby uniknąć długich kolejek), prysznice, sala masażu, namiot z kawą, scena z animacjami, czyli wszystko czego biegaczowi do szczęścia potrzeba.
7 rano. gromadzimy się w okolicy Knesetu, czyli siedziby izraelskiego parlamentu, skąd punktualnie następuje start. Organizatorzy najwyraźniej chcieli uniknąć blokady miasta w szczytowych godzinach, a nas ustrzec przed słonecznym skwarem. Jest  słonecznie, ciepło, ale nie upalnie.
Widok na miasteczko biegacza.
Ustawiam się za zającami na 4h, choć nie nastawiam się na wynik, ale chce chłonąc trasę i delektować się widokami świętego i starożytnego miasta.
Poza tym patrząc wcześniej na profil trasy wiedziałam, że będzie trudno. I jest. Górka, dół, górka, dół, podbieg, zbieg.
Pomimo dwóch godzin snu, nieco zmęczonych nóg po kilkudniowej eksploracji Izraela biegnie mi się nad wyraz lekko. Czy to miejsce tak na mnie działa? Czy to kibice, czy świadomość, że biegnę dla przyjemności. Nie wiem, ale czując wiatr w skrzydłach, siłę w nogach i delektując się urodą miasta biegnę szybciej niż przypuszczałam.
10 kilometr. Mijam Mahane Yehuda, czyli  najmodniejszy i najstarszy bazar w Jerozolimie. Jak to na bazarach bywa, można tu kupić prawie wszystko: owoce i warzywa, wypieki, ryby, mięsa, sery, suszone owoce, orzechy, przyprawy, tekstylia, a także spotkać stoiska oferujące falafel, kebab, czy hummus. Wczoraj tętnił życiem, a dziś jeszcze nie zdążył się obudzić.
Wokół mnie wielu mężczyzn w jarmułkach, zza koszulki powiewa cicit.  Kilka dziewczyn w biegnie w spódnicy do kolan i grubych rajstopach.
Bazar Mahane Yehuda.
Mijam ortodoksyjnego Żyda jadącego na rowerze, który najwyraźniej nie jest zadowolony z powodu masy biegaczy, która przetaczała się ulicami miasta.
Kilka dni przed wcześniej ortodoksyjni Żydzi zapowiedzieli bojkot maratonu, jako znak protestu na aresztowanie ucznia jesziwy, który odmówił obowiązkowej służby wojskowej.
Inni protestujący chcieli zwrócić uwagę, że maraton biegnie ścieżkami okupowanych przez Izrael terenów.
Palestyński protest.
Administracyjną stolicą Izraela jest Tel Awiw - Jerozolima, którą zarówno Żydzi, jak i Palestyńczycy uważają za swoją historyczną stolicę jest podzielona na część żydowską i palestyńską.
Jerozolima..." to miasto trudne i szalone, nie ma w nim emocjonalnej frywolności, każde uczucie i każde zjawisko, słowa przemówień i polityczne gesty, religijna ekstaza i ostentacyjna bezbożność, brane są tu niezwykle poważnie. Jerozolima.... to ciężar. Ci wszyscy Arabowie i Żydzi, ortodoksyjni, konserwatywni, reformowani i świeccy, ci chrześcijanie w setkach odmian i gatunków. To waży więcej, niż największy kamień świata". P. Smoleński – Izrael już nie frunie. 
Mijam mury Starego Miast i kieruję się w stronę Kolonii Amerykańskiej. 
Widzę kenijczyka, który biegnie w przeciwnym kierunku. Na trasie wielokrotnie były tzw. "agrafki", mogliśmy pozdrawiać się i uśmiechać mijając. Kiedy widzę "baloniki" w czasem 4:00 daleko za mną, uśmiecham się do siebie.
Biegniemy na Górę Skopus i to jest jeden z trudniejszych momentów biegu, ale staram się nie zatrzymać. Mój wysiłek zostać sowicie nagrodzony. Z góry roztacza się malowniczy widok na jerozolimskie budynki w kolorze piasku i Pustynię Judzką. To tu znajduje się Uniwersytet Hebrajski, który powstał jako jeden z elementów ekspansji ruchu syjonistycznego, dążącego do odtworzenia państwa żydowskiego. 
Było pod górkę, jest i z górki. Nogi mnie jeszcze niosą z zachwytu.
22 km. Przez Bramę Jaffy wbiegamy na Stare Miasto, mijamy Cytadelę i Wieżę  Dawida. Śliskie, białe i błyszczące chodniki, wydreptane przez pielgrzymów, turystów, handlarzy, żołnierzy, arabów, chasydów, terrorystów, oszalałych fanatyków. Zaułki i ulice, którymi według wierzeń chodzili prorocy i święci. To tu Dawid pokonał Goliata, a Salomon rozstrzygał ludzkie spory. To tu chodniki Via Dolorosa były świadkiem męczeńskiej śmierci Jezusa, a schody Wzgórza Świątynnego widziały jak Mahomet ulatuje wprost do Nieba. Byli tu krzyżowcy, egipscy mamelucy, otomani, a na końcu Brytyjczycy. Wszyscy pozostawili w tym mieście swój ślad.
I teraz Ja biegnę uliczką, pomiędzy budynkami z piaskowca i czuję nie tylko zapach z pobliskich kawiarni i ulicznych kramów, ale silny podmuch historii ukrytej w każdym kamieniu, którego dotykam zupełnie nie pasującym tu butem do biegania. To był kolejny moment, kiedy z moich ust potrafiłam wydobyć jednie: "Woow".
Brama Jaffy.
Wybiegam Bramą Syjońską, żegnając Stare Miasto.
Mijam Kolonię Niemiecką, biegnę wśród kibiców, mam jeszcze siłę by się uśmiechać i przybijać "piątki". Rozśmiesza mnie Pani na Szczudłach i inni przebierańcy. Jest kolorowo, radośnie, dzięki kibicom, dzięki promykom słońca.
Mury obronne Starego Miasta.
Ostatnie kilometry do mety. Park. Nowoczesne osiedla. Bolą nogi. Kibice. Coś krzyczą. Po hebrajsku (jak się później dowiedziałam krzyczeli: Dasz radę!). Kilometr 39. Nie!!! Podbieg? Ale teraz? I taki? I już chcę się zatrzymać, gdy ktoś podbiega i krzyczy w tym dziwnym, niezrozumiałym języku, bez samogłosek. Uśmiech. Przesuwam nogę za nogą. Słyszę krzyki. Tam, tam, tam musi być gdzieś meta. Kilometr 41. Jestem już w Parku Sachera. Ale znów jest po górę. Z ust wydobywa się nasze polskie słowo wyrażające niezadowolenie. A co... mogę nawet powiedzieć je głośno, przecież i tak nikt nie zrozumie. 
Widzę metę. Wbiegam. Słyszę swoje imię wypowiadane przez spikera. 
Patrzę na zegar. Wskazuje 3h54m57s.
Tak. Przekroczyłam linię mety. Tak. WRESZCIE przebiegłam maraton w czasie poniżej 4 godzin. Tak. Jestem maratończykiem. Tak jestem 19-stą kobietą na mecie. Tak. Bolą mnie nogi. Tak. Chcę jeść.
Niestety nie ma zupy, ale chipsy, owoce, muffinki, lody, kawa. 
A i jest medal.
Chwila odpoczynku na trawie w miasteczku biegacza. Maraton ściągnął nie tylko biegaczy, kibiców, ale także turystów. Atrakcje dla dzieci, aminacje, wielki piknik.
Trofea.
Było pod górkę, ale było też z górki. Były widoki. Były emocje, którymi wciąż żyję.
To był mój najpiękniejszy i najbardziej wzruszający maraton. 
Czy była ściana? Hmm... Nie. 
Jedyna ściana z którą spotkałam się w Jerozolimie, to Ściana Płaczu.
Żydzi świętują Szabat przy Ścianie Płaczu. Widać segregację płci.
Resztę dnia spędziłam na starym mieście, obserwując Żydów spieszących na Szabat, arabów targujących się z turystami, ormian namaszczających Grób Pański olejkami.

Spędziłam w Izraelu ponad tydzień. Przemieszczałam się z miasta do miasta, pociągiem, autobusem, lokalnymi busikami, albo "na nogach". Z plecakiem. Mieszkałam u Izraelczyków, którzy pokazali mi mezuzę, hebrajskie książki, koszerne naczynia, zabrali na święto Purim, spacer z psem do pobliskiego pubu, imprezę na dachu, czy grę planszową w Szabat zagryzaną "świniną". 
Morze w okolicy Cezarei.

Pustynia Judejska
Poznałam starożytne miasta: Cezarea, Akka. Poznałam nowoczesny i europejski Tel Awiw. Wędrowałam przez obskurne, opustoszałe miasteczka, sąsiadujące z nowiutkimi i zadbanymi prężnie działającymi miastami. Widziałam szare beduińskie osiedla oraz zielone kibuce. Byłam nad morzem i na pustyni.  "Ale to cały Izrael: sprzeczność nad sprzecznościami, paradoks nad paradoksem" P. Smoleński.
Maraton był niewielkim, choć niesłychanie ważnym elementem mojej wyprawy.

Podsumowanie:

Koszty:

- Pakiet: ok. 62 dolarów.
- Lot: 780 zł do Tel Awiwu w obie strony.
- Autobus do Jerozolimy: 40 szekli ok. 50 zł)
- Noclegi: nie wiem, korzystałam z gościnności "Hostów".
- Izrael jest drogi, należy się na to przygotować. 

Trasa:

- Trudna, ale nie ekstremalna, nie należy nastawiać się bicie rekordów (nie jest to regułą, a reguły są po to by je łamać). 
- Malownicza, widokowa, piękna.
- Suma przewyższeń na trasie maratonu wynosi ok. 600 metrów, a limit czasu to 6 godzin. 
- Punkty z wodą co 3 km, dwa punkty z żelami energetycznymi, jeden punt z bananami i daktylami oraz czekoladą.
- Dobrze zabezpieczona (policja, wojsko).

Organizacja:

- Odbiór pakietów w Pais Arena Jerusalem, oddalonego od centrum ok. 30 minut jazdy autobusem.
- Bogate, godne uznania Pasta Party.
- Miasteczko biegaczy na terenie parku, z całą niezbędną infrastrukturą, choć wg mnie zbyt mała liczba depozytów (długie kolejki).
- Dużo atrakcji po biegu w miasteczku biegacza.

Wskazówki:

- W sobotę po biegu nie kursuje komunikacja, nawet w tak kosmpolitycznym i nowoczesnym mieście jak Tel Awiw. Nie jeżdżą pociągi, autobusy do innych miast. Możliwy jest transport autem lub taksówką.
- Kontrola na lotnisku jest nieco bardziej szczegółowa niż w Europie. Należy udać się przed wylotem dużo wcześniej.
- Kontrola (choć już mniej szczegółowa) obowiązuje także przed wejściem na stację kolejową.
- Na ulicy żołnierz z bronią to normalność, nikt nie zwraca na to uwagi.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bieg Rzeźnika, czyli nie tak miało być...

Poradnik kibica

100 miles of Istria