Bieg Rzeźnika, czyli nie tak miało być...

Od czego by tu zacząć... hmm...
Może tak...
Jakieś pięć lat temu na jednej z wycieczek rowerowych poznałam chłopaka, który twierdził, że biega po górach dystanse, jakich Ja wówczas na rowerze nie potrafiłam wykręcić. Wtedy wydawało mi się to niemożliwe, nieprawdopodobne, bo jak to? 70 - 80 km biegiem? To trzeba mieć nogi z żelaza.
Ale... punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. Jeśli siedzisz w wygodnym fotelu ciągle w tym samym miejscu, obraz który oglądasz zawsze będzie wyglądał tak samo. Jednak kiedy wstaniesz, zrobisz kilka kroków, zaczniesz dostrzegać szczegóły, których nie dostrzegłbyś siedząc w wygodnym fotelu.

Gdyby ów chłopak pięć lat temu powiedziałby, że przebiegnę Rzeźnika, zaśmiałabym mu się w twarz twierdząc, że prędzej świnie zaczną latać samolotem na Air show w Radomiu...
Ukończyłam Bieg Rzeźnika, świnie nie latają (choć w Radomiu wszystko jest możliwe), a Ja żyję.
Kiedy wylosowali naszą drużynę Ultratorpedy miałam mieszane uczucia, z jednej strony czułam radość, z drugiej strach. Skoro nas wylosowali, to znaczy, że mam pobiec i kropka.
Niedziela, 1.45 rzutem na taśmę wskakujemy do autokaru wiozącego biegaczy do Komańczy. Budzik nie zadzwonił o północy (za to pięknie dzwonił w południe, kiedy byłam na trasie), także od początku na wariata, szybkie śniadanie i niepotrzebna nerwówka. Ale udało się, wpadamy do autokaru z dziwnymi ludźmi w lajkrach, z czołówkami, plecakami. Jeszcze wczoraj nie wyglądałam na biegaczkę, dziś sama wskoczyłam w lajkrę, koszulkę finishera, salomony i takie tam gadżety, aby wmieszać się w tłum (choć przy moim wzroście wmieszanie w tłum trudne nie jest).
Wysiadamy. Jest ciemno, niebo płacze nad naszym losem, ale lekko, bo wypłakało się wieczorem i to porządnie. Resztę czasu spędzamy w kolejce to toalety. Ponad tysiąc ludzi, a toaleta jedna... I tutaj mieszkańcom okolicy startu należą się przeprosiny. Sorry, nie mieliśmy wyboru...

3.00. rano. Wiewiórki na Drzewie tłuką w bębny. Start.
Biegniemy. Asfalt. Ciemno. Droga oświetlona sznurem czołówek. Snujemy się po szutrowej drodze, by za chwilę wbiec do lasu.
Czuję się dobrze, biegnie mi się lekko. Moja partnerka biegowa nie może powiedzieć tego samego. Patrząc na Nią wieczorem i rano przed startem... nie widziałam tego biegu. Na pierwszym punkcie kontrolnym na Żebraku schodzi z trasy. I ten pierwszy odcinek wolę pominąć, bo ani dla mnie, ani tym bardziej dla mojej partnerki nie było łatwe. Została w dobrych rękach, Ja pobiegłam dalej. Czy zrobiłam dobrze? Nie wiem.
Nie tak miało być.
Jest mi źle. Psychicznie, bo fizycznie czuję się silna, a  nogi niosą mnie po błocie, przeskakuję przez strumyki, powalone drzewa, przedzieram się przez błotne kałuże i mgłę.
Biegnę. Jestem zła, na cały świat, a najbardziej chyba na siebie. Czasem tak jest, że ciężko zapanować nad negatywnymi emocjami, mimo, że wiesz, że już nic nie poradzisz i musisz jedynie zaakceptować zaistniałą sytuację.
Nie tak miało być...
Miałyśmy biec dla zabawy, to miała być nasz wspólna przygoda, a tymczasem drepczę sama po tych Bieszczadzkich ścieżkach podczas, gdy inni biegną w parach.
"Gdzie Twoja połówka"? spyta ktoś czasem. I człowiek czuje się jak na weselu, czy imprezie rodzinnej, gdzie wszyscy pytają, gdzie jest Twój partner! No nie ma, no! Biegnę i rozmyślam. Czy zdejmą mnie z trasy?  A po co biec do mety, kiedy i tak mnie zdyskwalifikują.
Nie tak miało być...
I tak skupiam się na moich rozważaniach i użalaniu nad swym marnym losem, zamiast na trasie, przez co pięknie, stylowo i ślizgiem ląduje w błocie! Powinnam dostać nagrodę za technikę upadku. Leżę w błocie i zastanawiam: Podnieść się, czy leżeć tak dalej. W sumie miło, błoto ciepłe. To może jednak zostanę... Ktoś podbiega, podaje mi rękę, pomaga wstać. Wszyscy pytają, czy nic mi nie jest. Oceniam straty. Otarta ręka, ale nie krwawi mocno, spodnie w błocie, ale kolana całe. I w tym momencie uświadamiam sobie, że przecież nie biegnę sama, bo obok mam nieznajomych ludzi, którym mogę pomarudzić, którzy wyciągną mnie z tego bagna, w którym się znalazłam... dosłownie.
Koniec mazania się, czas skupić się na trasie. Nie po to jechałam tu tyle km, żeby nie ukończyć biegu. Sama, bo sama, ale nie samotna. Obiecałam przywieść medal i zrobię wszystko, aby go zdobyć.
Mgła, błoto, coś siąpi z nieba. Byle do kolejnego punku. Chwilę biegnę z jakąś parą (co nie dziwne, bo wszyscy biegną parami). Żartujemy, rozmawiamy, biegniemy końcówkę po asfalcie (żeby nikt nie pomyślał, że jesteśmy tu na spacerku).
8.02. Dobiegam do Cisnej. Jest dobrze, mam ponad godzinę zapasu.
Jakie szczęście, że za namową kolegi przygotowałam przepak (czyt. worek z rzeczami na zmianę, batonami, szotami z magnezem i tym podobne). Zmieniam koszulkę, skarpety, a ubłocone spodnie zamieniam na czyściutkie i świeże spodenki. Ścieram krew z ręki i błoto. Pakuję zapas batonów, żelków i szotów do plecaka. Na punkcie odżywczym zaoferowano nam jedynie jabłka, pomarańcze oraz żele energetyczne (których nie jadam). To Ja podziękuję za tak mizerny poczęstunek po 32 km biegu. Napełniam bukłak wodą, popijam izotonik i biegnę dalej. Przy barierkach dla kibiców spotykam Arka, który daje mi rogala maślanego z nadzieniem truskawkowym. Wreszcie jakieś jedzenie. Marudzę mu trochę, padło kilka niecenzuralnych słów (wybacz). Arek był przekonany, że w tym momencie zejdę z trasy. Ale nie schodzę, biegnę w stronę strumyka, przez kładkę... i na tym bieganie się kończy, bo na autostradzie zwanej Rzeźnik powstaje korek. Podejście, błoto, liny. Ktoś utknął. Stoję i jem rogala maślanego z nadzieniem truskawkowym. Żartujemy w kolejce. Nawiązują się nowe znajomości (zupełnie jak w kolejkach za czasów PRL-u, kiedy do spożywczaka cukier, czy inne delicje rzucili). Wreszcie mogę się wspinać. Ślizgam się po błocie, przez chwilę czuję się jak Katarina Witt, staram się jednak nie wykręcać piruetów. Udaje mi się przejść.
Kolejny odcinek to dystans ponad 16 km. Tam w Smereku podobno czeka zupa i inne smakołyki. I ta wizja ciepłej zupy pcha mnie do przodu. Ale najpierw jest moooocno pod górę. Wolę nie patrzeć przed siebie, wspinam się i wspinam, żałując, że nie mam kijków, które odciążyłyby moje nogi. Już nie mogę, nie mam siły i jeszcze to błoto, które klei się do butów! Idę i idę. Był kiedyś taki quiz Szymona Majewskiego, pt. "Końca nie widać", gdzie zadaniem uczestników było wytypowanie zakończenia programu telewizyjnego. W moim przypadku są trzy opcje:
A. Usiądę i będę płakać, aż mnie ktoś stąd ściągnie
B. Doczłapię do Smereka, przyssam do gara z zupą i tam zostanę na wieki (póki nas śmierć nie rozłączy)
C. Zapomnę o bólu i dotrwam do końca, wbiegnę samotnie na metę i tam umrę w spokoju
Nie wiem co będzie dalej, ale koledzy z Olsztyna zapraszają mnie na Ultramazury. Słyszałam o tej imprezie, ale na samo słowo ultra dostaję póki co dreszczy. I czas mi z kolegami szybciej mija, bo wcześniej ciągnął się jak kolejne odcinki "Mody na sukces". Rozmawiamy o zupie, o tym ile km do kolejnego punktu, ile mamy zapasu czasowego, a także o nowych tramwajach w Olsztynie (kurcze jak Ja dawno tam nie byłam!). I tym oto sposobem droga szutrową, witani przez kibiców pokonujemy 49-ty km i trafiamy do Smereka. Zupa! Jest ZUPA! I ryż z bananem, i bułki ze smalcem, wędliną, masłem orzechowym. Nie wiem jak Wy Panowie, ale Ja dłużej zabawię na tym oto bankiecie.
Jest 11.35. Po ponad ośmiu godzinach biegu jestem potwornie głodna, bo ile można przetrwać na żelkach i batonach popijanych wodą. Zjadam zupę, dwie bułki z olbrzymimi plastrami szynki, ryż z bananem, zmieniam skarpety, ładuję kolejne batony i żelki do plecaka. Dobrze, skoro tu nie zostałam przyssana do gara z zupą, nie usiałam i nie płakałam czekając na pomoc, to teraz nie mogę się poddać.
Kolejny punkt to Roztoki i dystans 17 km. I znów mocno pod górę. Idę wolno, po takim posiłku trochę mi ciężko. To co trzyma mnie jakoś w ryzach, to fakt, że obiecałam przywieść medal do domu. Idę, biegnę, znów idę i znów biegnę. I tak w kółeczko, na zmiany, ścieżką pomiędzy łopianami. Przez las, przez łąki, polany. Zza chmur wyłania się słońce, a lekka mgła kierowana podmuchami wiatru unosi się ponad niskimi krzewinkami, których nazwy nie znam. Magiczny widok, z wrażenia dostaję czkawki (dosłownie). Zwykle podziwiam widoki, ale tym razem każdy ruch głowy w lewo lub prawo to ból. Plecy mam sztywne, o karku nie wspomnę. Jednak kilka razy przystaję, odwracam się i karmię oczy pejzażem.
Po szczytach znów zbiegi, po błocie, niekiedy bardzo stromo i niebezpiecznie. I znów z pomocą przychodzą koledzy z Olsztyna. Skok przez rów, brawa, kibice, prosto asfaltem, i jesteśmy w Roztokach.
Jest 15.45. Do końca zostało 14 km, mam zaledwie 3h 15 minut do zamknięcia bramek (tzn. mety) i bardzo mało sił.
Wszyscy jedziemy, a raczej biegniemy na oparach. Mija mnie biegacz w koszulce "Spartanie Dzieciom", pyta, czy to Ja jestem ta dziewczyna, która biegnie sama. Bo słyszał o mnie na trasie, bo On także samotny i opuszczony. I oto na końcu znalazłam swojego partnera! I już mi raźniej. Biegniemy i idziemy, idziemy i biegniemy, rozmawiamy o biegach, zapominam o bólu. Pięć km przed metą strumyk, a na nim skrzynki, które rzekomo miały ułatwić nam przejście. Rzekomo, bo rozstawione w takiej odległości, że musiałam skakać,a skoki na zmęczonych nogach nie należą do rzeczy łatwych, lekkich i przyjemnych. Stoję i rozmyśla, aż w końcu myślę (i mówię na głos niestety) "Pier...lę" i wchodzę do strumyka, co wywołuje ogólne rozbawienie wśród obserwujących.
Na koniec organizatorzy fundują nam piękne, ponad kilometrowe podejście, czyli never-ending kurde GÓRKA! Oj ile ta górka nasłuchała się słów niecenzuralnych, i to nie tylko ode mnie. Drepczę za Spartaninem, krok w krok, stopa za stopą. "Nie patrz przed Siebie, nie patrz przed Siebie"myślę.... Patrzę. Przeklinam. Nie idę. Ktoś mówi, że nie daleko, że zaraz będzie płasko. I znów stopa za stopą, byle do końca. Czas nagli, dużo straciłam na tej ostatniej górce przeklętej. Zbieram się w sobie i biegnę. Spartanin biec nie chce, przekonuję Go, że biegnąc będziemy mieli to szybciej za sobą. I chcę być już na mecie. Biegnę, gubię Spartanina. Z górki, po błocie. W powietrzu czuje się ogólny zryw do walki na ostatnich kilometrach, wszyscy jakby nagle dostali energii z kosmosu. W oddali słychać krzyki kibiców, to tam jest meta! Ale hola, hola... jeszcze na koniec wisienka na torcie! Wspinaczka po linach! Tak, tak, tych samych, na których wcześniej zrobiła się kolejka. Przy linach błoto tak wyjeżdżone, ze nie da się iść przy nich. Idę niżej, albo się stoczę, albo nie. Ktoś podaje mi rękę, ktoś przytrzymuje, kiedy zjeżdżałam po błocie. Już nie pamiętam. Przebiegam przez mostek drewniany, każą mi biec wzdłuż taśm żółtych. Za zakrętem jest meta, na która wpadam po 15-stu godzinach 30 minutach i 27 sekundach biegu. Dostaje medal, który obiecałam przywieść i ta obietnica sprawiła, że dotrwałam do końca.
Na mecie się oczywiście rozpłakałam. Teraz już mogę usiąść i płakać. Ze szczęścia... bo mam to za Sobą... bo mi się udało. Przybiega moja partnerka, przynosi zupę, odbiera przepaki. Dziękuję.
Chcę sobie poleżeć, chwile odpocząć zanim wskoczymy do auta w drogę powrotną do domu.

W tamtym momencie myślałam, że nigdy więcej nie porwę się na podobny dystans. Bolało mnie wszystko, a najbardziej obite stopy. Kamyki, błoto wpadały mi pod skarpety i raniły mi stopy (ale co najważniejsze, lakier na paznokciach pozostał nienaruszony, podobnie jak paznokcie).
Obita ręka boli do tej pory.
Przywiozłam do domu obiecany medal (i mnóstwo błota), a w zamian dostałam maść na otarcia i antybiotyk.
Ale...
Nie tak miało być... medal nie cieszy tak jak powinien.
Nie tak miało być... co to za radość, kiedy nie można jej dzielić z biegowa partnerką, dla której decyzja o zejściu z trasy była cięższa niż mój każdy kilometr na trasie....
Nie tak miało być... ale już trudno...
Bieg Rzeźnika, to nie jakiś tam półmaraton. Była to lekcja, z której wyciągam wnioski.  Podczas każdego biegu uczę się i dowiaduję czegoś nowego o sobie, o ludziach.
Czego nauczyłam się podczas tego biegu?
Otóż tego, że dobry kompan jest jak butelka wódki w plecaku, czasami może nam ciążyć, ale koniec końców cieszymy się, że jednak z nami jest. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Poradnik kibica

100 miles of Istria