100 miles of Istria


Umag

08.04.2017

Umag jest malowniczym śródziemnomorskim miasteczkiem leżącym na półwyspie Istria.
Latem przeradza się w typowy kurort wakacyjny. Żwirowe, kamieniste lub betonowe plaże, ekskluzywna marina jachtowa, małe klimatyczne stare miasto to główne atrakcję, które przyciągają turystów.
Jak zachęcić turystów, aby przyjechali tu poza sezonem, kiedy dni chłodne, a na kąpiele w morzu za zimno? Otóż wykorzystać walory okolic i zorganizować bieg w górach.
100 Miles of Istria, najdłuższy ultramaraton na półwyspie już po raz piąty ożywił miasteczko, przyciągając biegaczy z wielu krajów.
Organizatorzy przygotowali trzy trasy:
- czerwoną 100 mil
- niebieską 108 km
- zieloną 69 km
- żółtą 42 km
Ja wybrałam zieloną, 42 to trochę za mało, a na 108 jeszcze nie jestem gotowa. 69 km wygląda idealnie.

Biuro zawodów zlokalizowane jest w Hali Sportowej, brakuje jednak strzałek, czy znaków, dlatego trzeba się trochę nagimnastykować, aby odnaleźć samo biuro oraz tajemne wejście do niego.
Każda z tras na wyznaczone, inne godziny odbioru numerów startowych, co zapobiega powstawaniu kolejek. Także wydawanie pakietów idzie gładko, płynnie i szybko. Ale, ale... zanim dostaniesz pakiet, musisz przygotować plecak z obowiązkowym wyposażeniem, wykazać się posiadaniem plastrów, bandaża, czołówki, kurtki, kubka, bukłaka na wodę, gwizdka, folii NRC. Warto zatem sprawdzić, co jest obligatoryjne na danej trasie, wrzucić do plecaka i dopiero powędrować do biura zawodów, co by się nie wracać do hotelu. Zaoszczędzimy czas, nerwy i ...nogi (ostatnie chyba najważniejsze).
W pakiecie otrzymałam: nr startowy, koszulkę (Salomon), buff (Compressport), mapkę, parę ulotek i gazetkę.
Expo dość skromne, ale wystarczające. Można upolować promocję lub zapisać się na kolejne ultra. Kameralnie. Miło.
Pakiet odebrany, plecak spakowany, makaron zjedzony. Można iść spać.
7.00. Wędrujemy w kierunku Hali Sportowej, spod której odjeżdżają autobusy wiozące Nas na miejsce startu, czyli do Buzet. Punktualnie, sprawnie.
Każdy z Nas ma bilet tylko w jedną stronę, każdego czeka powrót o własnych siłach, na własnych nogach, bez taryfy ulgowej, zniżki dla studenta, emeryta, czy rencisty.
Po godzinie docieramy do Buzet. Mamy sporo czasu do startu, kierujemy się zatem do knajpki oblężonej przez biegaczy. A tam gwarno, wesoło, jedni skupieni, inni podekscytowani. Można złapać ostanie łyki kawy, izo, zjeść banana, czekoladę (czy co kto woli), skorzystać z toalety.
Jest ciepło. Zaczynam żałować, że zabrałam bluzę, będę musiała ją dźwigać przez kolejnych 69 km. Rano było rześko i chłodno, teraz zapowiada się upał. Ale... dobrze, że nie pada.

Ostatnie spojrzenie na profil trasy, który mam na numerze startowym. Układam w głowie taktykę, której zamierzam się trzymać. Trochę się boję. Przez chwile ogarniają mnie wątpliwości..." Co Ja tutaj robię?"
Wiem jedno. Nie zamierzam się ścigać, ale pokonać dystans, którego jeszcze nigdy nie biegłam.
Ktoś mi powiedział: "Delektuj się biegiem, przywieź najlepsze wspomnienia". I po to tu jestem.
9.00 Start.
Biegniemy przez miasto, a po niespełna dwóch kilometrach leśny podbieg.
Ciężko jest opisać każdy kilometr 69-kilometrowej trasy, ale...
Pierwsza połowa jest urozmaicona.
Są dość strome, kamieniste podejścia...
... a na szczycie roztaczają się widoki na góry.
Jest asfalt, nieunikniony w cywilizowanym świecie. Po takiej nawierzchni biegnie mi się dość trudno w trailowych butach. Na szczęście takie odcinki stanowią niewielki ułamek trasy.
Miejscami biegniemy poprzez szutrowe drogi. Drobne kamyki przebijają się przez buty, czuję je w stopach.  
Szesnasty kilometr. 
Mijam Jezioro Butoniga. Jest gorąco, słońce już mocno przypieka, patrzę na wodę i mam ochotę do niej wskoczyć i schłodzić choć na chwilę spieczoną słońcem skórę. Punkt odżywczy. Chipsy, coca-cola. Biegnę dalej.
Dobiegam do małej miejscowości, znajduję kran w wodą, zmywam sól z twarzy. 
Parę metrów dalej wolontariusze palą ognisko, a na palenisku gotują gulasz z kiełbasą ... Są gotowi mnie tym gulaszem nakarmić, ale mój żołądek mógłby się zbuntować, z żalem odmawiam. Uściski, słowa otuchy. Biegnę dalej.
Trafiam na mur. "Jak to się dzieje, że gdy tylko ktoś zbuduje mur, ktoś inny zaraz chce wiedzieć, co jest po jego drugiej stronie? G. R.R. Martin. Przeskakuję. Chcę wiedzieć, co mnie czeka po drugiej stronie. 
A po drugiej stronie wyłania się typowy dla Istrii  pejzaż: białe miasteczko na wzgórzu, o zwartej zabudowie.
To tam muszę się wdrapać, tam znajduje się kolejny punkt kontrolny.
Miasta, miasteczka, pojedyncze domki sprawiają, że trasa jest jeszcze bardziej malownicza, klimatyczna i po prostu piękna.
27 kilometr. 
Wbiegam do Motovum. Nazwa z języka celtyckiego oznacza "miasto w górach". Z daleka nie wygląda jakoś szczególnie, ale kiedy przekraczam średniowieczne mury kamiennego miasta, wpadam w zachwyt i ekscytację (choć może Ja nie jestem dobrym przykładem, bo mnie zachwyca nawet tęcza).

Z zachwytu lekko przeskakuję schodki prowadzące do "centrum" i punktu kontrolnego wydając z siebie dziwne słowa w niezrozumiałym dla Chorwatów języku.
Budzi się we mnie duch podróżnika- zwiedzacza. Zaglądam w zakamarki. Ach, gdybym mogła zostać tu dłużej. Ale muszę biec dalej. W punkcie odżywczym spotykam Polaków z ekipy "42 do szczęścia". Kibicują na kolejnych punktach, dodają mi mocy. Dziękuję!
"Teraz będzie z górki" myślę, co napełnia mnie radością, bo lubię zbiegi. Oszczędzam uda, nie szaleję z szybkością. Przecież zaraz znów będzie pod górkę. 
Po trawie...
... albo po schodkach  
"Możesz iść prosto w górę i nie oglądać się za siebie. Kiedy utracisz równowagę, zranisz się, lecąc w dół. I zaczynasz wędrować od nowa, jeżeli masz jeszcze siły. Nie możesz się zatrzymać". B. Rosinek.
Mam siłę. Nie zatrzymam się.

Trzydziesty drugi kilometr. 
Pada mi bateria w Garminie. Moje bateryjki też są już na wyczerpaniu. "Biegnij, biegnij... do kolejnego punktu", krzyczę na siebie w głowie.
I tak od punktu, do punktu mija mi czas, tak jak niektórym od weekendu do weekendu.
Nie wiem, który kilometr, nie wiem jakie tempo. A w głowie tylko "Biegnij, biegnij do kolejnego punktu".
A kolejny punkt to miasteczko Oprtalij, widzę je w oddali.
Mijają mnie rowerzyści. Asfalt. Idę. Uzupełniam kalorie "Dobrą Kalorią". Biegnę.
Docieram do Oprtalij. Mam za sobą trzydzieści sześć kilometrów. Jestem na trasie ponad 5 godzin.
Wiem, że najgorsze, strome podejścia mam za sobą. Było ich pięć. Jeszcze tylko jedno. Już bliżej niż dalej.
A teraz tylko...
Kręte, wąskie, pokryte trawą ścieżki...
...strumyk, a poniżej niego wodospad...
...rozwalająca się chatka (jakby to ktoś powiedział: nieudana inwestycja)...
...kapliczka porośnięta bluszczem...
Upał. Słońce spaliło mi lewą rękę. Koszulka bez rękawków. Plecak ociera się o opaleniznę. Piecze. 
Noga za nogą, noga za nogą. Garmin nie działa. I dobrze, przynajmniej nie patrzę na moje tempo. Zaczynam nucić pod nosem. "Gdzie strumyk płynie z wolna" i takie tam harcerskie piosenki. Kiedy jednak zaczynam śpiewać "Przez Twe oczy zielone, zielone oszaaalałem" stwierdzam, że... nie jest dobrze. Ooooj, nie jest dobrze.
Czterdziesty siódmy kilometr. 
Docieram do Groznjan. Czternastowieczne weneckie miasteczko, znane jako Miasto Artystów. Tego dnia  przeżywa oblężenie nie tylko biegaczy, ale amatorów jazdy enduro. A do tego turyści, przypatrujący się wariatom z plecakami, którzy biegną przez miasto.
Jestem zmęczona. Nie wpadam w ekscytację, choć piękne, kamienne schody, osobliwe budynki.
 "Gdzie są te czerwone chorągiewki wyznaczające trasę?". Ok. Są.
Jest też punkt kontrolny. "Tak, wszystko ok". "Tak, chcę wodę". "Nie, wystarczą mi orzechy".
I rowerzyści na MTB, bo zawody.
Patrzę błagalnym wzrokiem "Dajcie mi ten rower". Myślę "Przecież mogłam wybrać rower". Nie widzę chorągiewek, ktoś mi udziela wskazówek, gdzie biec.

Nadszedł TEN moment, kiedy dopada mnie KRYZYS. I ciągnie się przez ponad 7-kilometrową, szutrową trasę w lesie. To chyba najbardziej męczący odcinek. Staram się biec, mam dosyć tego szutru. " No ile jeszcze? Nie wiem, bo przecież Garmin nie działa. Truchtam, idę, truchtam, idę i tak na zmianę ... "Kiedy to się skończy???? I już nie mówię tego w myślach, ale na głos. I mówię do siebie, aby mój głos odstraszył myśli zwątpienia.
A jest ... tunel. A w którym błoto, woda i ciemno, jak Phenianie. Ale przynajmniej przez chwilę chroni przed słońcem.
Oj, jak tęsknie teraz za tą widokową i urozmaiconą podejściami trasą, oj jak tęsknię. Ala tak jak po burzy wychodzi słońce, tak po szutrowej drodze pojawia się... asfalt. A tam tabliczka. A na tabliczce napis. Umag 12 kilometrów.
Znów mówię do siebie.
"Jeszcze tylko wdrap się po schodach do ostatniego punktu, zjedz chipsa, nie trać już czasu na uzupełnianie wody i biegnij. Tym razem biegnij do mety!"
Pięćdziesiąty piąty kilometr. Buje. Wizja ostatniego przystanku przed metą dobrze działa na moją psychikę.
Trzynaście kilometrów, co to jest 13 km???? Tylko jak tu biec kiedy droga z ostrymi kawałkami betonu, czy jakiegoś kamienia. Po ponad 56-kilometrach nogi zmęczone, sił brakuje, skupiam się mocno, by nie upaść na ostre krawędzie i nie pokaleczyć nóg.
 
Mijam transparent o dziwnej treści ... Nie wiem, czy to jakiś przytyk, że za wolno biegnę czy co ... Jak później sprawdziłam, cipka, to po chorwacku...koronka. Ale wciąż ... skąd koronka na trasie?
Mija mnie ktoś i krzyczy w zrozumiałym dla mnie angielskim, że mam szansę dobiec w czasie poniżej 10 godzin, ale muszę biec "harder". "Harder"... nie mam siły biec "harder". I chyba utwierdza mnie w przekonaniu, że mam siłę. I chyba mu wierzę. I chyba odzyskuję siłę. I chyba biegnę. To chyba gaje oliwne, Pan na traktorze. Nie mam wody. Kurde ... nie uzupełniłam bukłaka, żeby już nie dźwigać, bo plecy, bo boli, bo obtarte i spalone. Słońce już chyba nie pali.
Chyba, chyba, chyba ...
I chyba już nie patrzę dokoła. Tylko pod nogi. Żeby nie upaść, żeby nikogo nie potrącić. Przed siebie.
Jeszcze 5 km. Po trawie, wzdłuż wału, kanału. Słońce już coraz niżej.
Coś mi wpada do buta. Osa, pszczoła, nie wiem, czarne w żółte paski, albo odwrotnie, nieważne. "Jak mogłaś mi to zrobić, czy wiesz jak mnie bolą nogi, gdybyś wiedziała, nie zrobiłabyś tego".
3 km. Pan z synkiem. Ktoś bije brawo. Dziękuję.
1 km. Mostek. Pod górę. Moje uda! Ała ...
Słyszę odgłosy z mety. Ale gdzie jest ta cholerna meta?
Wbiegam do miasta. Trzęsie mi się broda, oczy jakieś mokre się robią.
Brawa, spiker twierdzi, że wbiegłam na metę i jestem z Polski. Skoro tak twierdzi, to znaczy, że tak jest.
Uścisk dłoni, medal na szyję. Ktoś w koszulce z napisem "Bieg Rzeźnika" podchodzi i gratuluje. Nie znam człowieka, ale dziękuję.  Dopiero później ktoś mnie uświadomił, że to organizator ... Biegu Rzeźnika.
W głowie kiełkuje myśl ... jeśli mam dołożyć do tego, co właśnie przebiegłam dodatkowe 20 km???
Czy chcę znów dać popalić moim udom, stopom, plecom? Nie wiem. W tym momencie ruchem robotycznym idę po zupę, makaron, czy co mi tam dadzą...byle nie słodkie!
Cieszę się. Bo dobiegłam. Bo poniżej 10 godzin. Bo mogę zjeść makaron.

Biegłam 9 godzin 56 minut i 52 sekundy, choć biegłam to za duże słowo. Szłam ... Pod górę, czasem po asfalcie. Zatrzymywałam się na podziwianie widoków, robienie zdjęć. 
O ile początek to wycieczka krajoznawczo-biegowa, to ostatnie kilometry były walką o każdy krok ...Choć podobno nie było tego widać, bo mijając kolegę, stwierdził, że byłam ... świeża.
Czy czuję się ultrasem? Zdecydowanie NIE! 
To tylko 69 km, co przy 100 milach wydaje się takim, tam ... rozbieganiem.
Zwykle powtarzam, że Ja nie trenuję, Ja po prostu biegam.
Nie ścigam się, ale zwiedzam poprzez bieganie. Taki mam sposób na ... życie. Póki co...
Zamiast określenia Ultras, wolę określenie biegacz-podróżnik. I to tego drugiego jest mi zdecydowanie bliżej.

Cieszyłam się każdym kilometrem, niektóre z nich przeklinałam, ale w głębi duszy uśmiechałam się, bo jak mówi japońskie przysłowie: 

"Z uśmiechem na twarzy człowiek podwaja swoje możliwości".

Podsumowanie

Dojazd

Auto: 12 godzin, przez Czechy, Austrię, Słowenię. 
Samolot: Do Puli, oddalonej od Umag ok. 100 km można dolecieć samolotem. Jednak podróż wiąże się z przesiadkami, a dodatkowo dojazd do Umag może być problematyczny. 
Dlatego własne auto jest najlepszym według mnie rozwiązaniem.

Nocleg

Umag to miasto turystyczne, znalezienie noclegu nie stwarza większego problemu, tym bardziej, że bieg organizowany jest poza sezonem.
Apartament składający się z salonu z aneksem kuchennym, sypialni i łazienki kosztował ok. 14 euro za dobę od osoby.

Oznakowanie trasy

Co 5 km znajdowała się żółta tabliczka, z czerwonym napisem ile kilometrów dzieli nas do mety
A trasę wyznaczają czerwone chorągiewki wbite w ziemię. Są ustawione dość gęsto, biegnąc i patrząc pod nogi trudno zgubić trasę. Fluorescencyjne litery wyznaczały trasę także w nocy. Musze przyznać, że jestem pod wrażeniem oznakowania. Tu nie sposób było się zgubić.


Punkty odżywcze

Na 69-ciu kilometrach znajdowało się 6 punktów odżywczych, zaopatrzonych w wodę, coca-colę, jakieś soki, czy izo. Oprócz słodkich batoników, czy wafelków można było znaleźć produkty słone, które dla mnie były zbawieniem, po słodkich batonach. Były sery, szynka, a także owoce, jak cytryny, pomarańcze, daktyle, figi. Czym chata bogata.
Niektórzy na trasie 100 mil narzekali na brak ciepłego posiłku, ale w tym temacie się nie wypowiem, ponieważ 100 mil nie biegłam i chyba nigdy nie porwę się na taki dystans.

Organizacja

 Gdybym nawet chciała nie mam się do czego przyczepić. No może tylko oznakowanie biura zawodów było mało widoczne. Ale poza tym, wszystko na plus, dobrze, sprawnie i miło.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bieg Rzeźnika, czyli nie tak miało być...

Poradnik kibica